Przy okazji kolejnych ciąż i częstych wówczas wizyt u ginekologa zastanawiam się, jak to jest towarzyszyć ludziom w tak ważnym momencie ich życia. I to kilka razy dziennie.

Kiedy rodziłam moje córki czułam się urażona, kiedy położne plotkowały między sobą o jakiś mało ważnych rzeczach, kiedy ja przeżywałam taki doniosły moment. A przy okazji miałam ochotę zagryźć kogoś z bólu. Z drugiej strony trudno im się dziwić, zapewne bardzo przeżywały pierwszy, drugi, czy trzeci odebrany przez nie poród, ale już przy czterdziestym podawały koleżance przepis na jakąś fajną sałatkę. Jak to w pracy.

Lekarz zganił mnie za kiepską morfologię i kazał bardziej gorliwie łykać witaminki. Problem w tym, że gdybym miała takie sprytne urządzenie, jak w „Seksmisji”, przypominające mi „weź pigułkę”, łykałabym witaminy sumiennie, a tak robię to raz na trzy dni.

Tymczasem u nas w domu trwają wielkie przygotowania do imprezy powitalnej na cześć dzidziusia. Zainicjowała je Weronika pod wpływem bajki o Franklinie.
Franklin to mały żółw, któremu rodzi się młodsza siostrzyczka. Jak powszechnie wiadomo, wśród żółwi panuje zwyczaj urządzania imprez na które przychodzą goście z prezentami dla maleństwa. Wercia postanowiła wprowadzić u nas ten żółwiowy zwyczaj. Póki co zastanawia się nad listą gości, w końcu zostało tylko pięć miesięcy…






Reklama