Nazywam się Natalia, mam 23 lata, jestem anorektyczką. Choruję od czternastego roku życia. Zawsze byłam trudnym dzieckiem. Kiedy koleżanki oglądały się za chłopakami i mówiły o modzie, ja zastanawiałam się nad sensem świata. Nie miałam ochoty na kontakt z rówieśnikami. Nie dlatego, że się wywyższałam. To był brak szacunku dla samej siebie, nie czułam się ich godna. Poza tym chciałam być jak najszybciej w domu, bo bałam się, że tata przyjdzie i coś się stanie mamie. Mój ojciec jest alkoholikiem, wiecznie robił jej awantury.

Reklama

Teraz rodzice są rozwiedzeni. Skończyły się co prawda awantury, bo ojciec się wyprowadził, ale nie miałam z nim żadnego kontaktu. Możliwe, że moja anoreksja była próbą zrozumienia ojca, bo anoreksja, tak jak alkoholizm, też jest uzależnieniem. To była również chęć zwrócenia na siebie uwagi - jeśli ojciec mnie nie zauważa, to widocznie jestem za mało idealna, choć byłam dobrą uczennicą. To typowa cecha anorektyczki: pilność. Skoro więc uprawiam sporty, uczę się bardzo dobrze, to pewnie wyglądam nie tak. Odchudzaniem chciałam zasłużyć na miłość ojca.

O wiele za gruba

Miałam 14 lat, kiedy po raz pierwszy powiedziałam, że jestem za gruba. Ważyłam wtedy 54 kg przy wzroście 160 cm. Chciałam schudnąć najwyżej 2 – 3 kg. Najpierw przestałam jeść słodycze, ale waga ani drgnęła. Eksperymentowałam więc z dietami - beztłuszczowa, niskowęglowodanowa, białkowa, przez jakiś czas byłam nawet fruktarianką. Aż w końcu waga drgnęła. Na początku schudłam 2 kg, potem długo nic. Postanowiłam spróbować diety Kwaśniewskiego, ale tylko przytyłam. I wtedy zdecydowanie ograniczyłam jedzenie. Mocno poniżej 1000 kalorii.

Reklama

Zawsze za idealną dla mnie wagę uważałam 47 kg. Twierdziłam, że jeśli ją osiągnę, skończę z odchudzaniem. Nadszedł dzień, gdy ważyłam 46 kg i wciąż chudłam. Nie potrafiłam tego zatrzymać. Ocknęłam się dopiero, gdy mama zapytała, czy chcę z nią o tym porozmawiać.

Z mamą zawsze miałam bardzo dobry kontakt, co jest zresztą typowe dla anorektyczek. Choć czułam się trochę przez nią zniewolona i jedzenie było jedyną rzeczą, o której tylko ja mogłam decydować. Wtedy gdy przyszła do mojego pokoju, rozpłakałam się. Zapytała, czy mam problem, a ja przyznałam, że tak. Potem zaprowadziła mnie do pani psycholog, która zapytała, jaką część dnia myślę o jedzeniu, niejedzeniu, wadze, odchudzaniu. "Robię to przez 80 procent czasu" - odpowiedziałam.

Diagnoza: anoreksja

Reklama

Rozpoczęłam leczenie, ale niewiele pomogło. Pani psycholog wysłała mnie do psychiatry, który faszerował mnie lekami i postawił warunek: muszę przytyć pół kilograma tygodniowo. Nie dałam rady. Waga wciąż spadała. W końcu skierował mnie na oddział zamknięty w szpitalu psychiatrycznym. Przyjęto mnie tam 12 grudnia 2004 roku. Diagnoza: Anorexia nervosa. Waga: 39 kg. Położono mnie do łóżka, nie pozwolono wstawać, z wyjątkiem wizyt w toalecie. I kazano jeść w grupie schizofreników, nieraz bardzo agresywnych i depresyjnych.

Leżałam i płakałam. Kazali mi brać antydepresanty i środki nasenne. Początkowo walczyłam, ale jak przystało na grzeczną anorektyczkę, w końcu uległam. Dostałam specjalnie dla mnie stworzoną dietę wysokobiałkową. Zjadałam wszystko, ale waga nadal spadała. W święta Bożego Narodzenia wszyscy poszli na przepustkę, ja nie, bo nie przytyłam. Ważyłam 38 kg. Mama wypłakała u lekarki wigilijny wieczór, ale byłam bardzo słaba - nie dałam rady iść na pasterkę.

Pobyt w szpitalu trwał dwa miesiące. Warunkiem wyjścia było osiągnięcie 46 kg. Nie udało się, ale i tak mnie wypisano, bo skończyła się umowa z NFZ. Ważyłam 40 kg i moja niedowaga wciąż zagrażała życiu. Dwa miesiące później ważyłam tylko 37 kg i znów trafiłam do szpitala, tym razem dziecięcego. Obchodziłam tam swoje 20. urodziny. Pobyt ten wspominam zarazem jako najcięższe, ale i najważniejsze doświadczenie w moim życiu.

Na oddziale przebywały dzieci z autyzmem, ADHD, depresją, anoreksją i bulimią. Anorektyczki były bardzo restrykcyjnie pilnowane podczas posiłków, ale wiele z nich i tak ukrywało jedzenie w butach, majtkach, a nawet w magnetowidzie, który stał w jadalni. Ja nigdy nie stosowałam takich metod, bo chciałam, jak najszybciej wyjść. Zostałam wypisana dopiero po trzech miesiącach i znowu tylko dlatego, że skończyła się umowa z NFZ. Ważyłam wtedy 43 kg. Po kilku tygodniach przybyły mi kolejne trzy, wrócił okres, prawidłowe ciśnienie i tętno.

Nowe życie?

W styczniu 2006 r. poznałam chłopaka, z którym jestem do dziś. Dla mnie to wielkie osiągnięcie, bo do tej pory bałam się mężczyzn i nigdy nie spotykałam się z nikim dłużej niż trzy miesiące. Mój chłopak zna mój problem, ale nie jest w stanie mi pomóc. Stara się mnie wspierać, ale sam sobie z tym nie radzi. Wiele razy płakał.

Wiosną znów zaczęłam chudnąć i waga spadła do 40 kg. Odmówiłam jednak pójścia do szpitala, bo nie chciałam zostawić chłopaka. Bałam się, że nasz związek nie wytrzyma próby. Zaryzykowałam i udało się, głównie dzięki wsparciu rodziny i chłopaka oraz wizytom u psychologa. We wrześniu ważyłam już 47 kg. Później doszłam do 50 kg.

Ostatnio jednak znów zaczęło się pogarszać i choroba wróciła. Ważę 44 kg. O dwa za mało, by czuć się bezpiecznie. Wciąż chodzę na terapię. Nauczyłam sobie radzić z takimi rzeczami jak wstręt do jedzenia, bo wyznaczyłam sobie, co mogę jeść i kiedy. Jem z zegarkiem w ręku: rano niekoniecznie, obiad między 13 a 14, kolację o godz. 20. Nie wzięłabym do ust cukru, odrzucam wszelkie słodycze. Jem warzywa smażone na patelni bez tłuszczu. Jestem weganką, a więc dopuszczam nabiał, serki, ale sera żółtego już nie, bo tam są żelatyny i podpuszczki zwierzęce. Nie palę papierosów, alkohol piję okazjonalnie, bo ma mnóstwo kalorii.

Uważam, że dla mnie już jest za późno, ale opowiadam swoją historię, by pomóc innym. Może się w końcu do czegoś przydam? Radzę dziewczynom, by nie bały się nazywać tego, co naprawdę czują. By nie spychały emocji. Żeby nie myślały, że anoreksja to taka fajna przyjaciółka, która pozwoli zapomnieć o wszystkim.

wysłuchała Anna Bogusz